Andrzej Sapkowski - 'Wieczny ogień' (fragmenty wybrane)Rozdział II- Do jutra, do południa - jęczał Dainty. - A to sukinsyn, ten Schwann, żeby go pokręciło, wstrętnego dziada, mógł mi bardziej sprolongować. Ponad półtora tysiąca koron, skąd ja wytrzasnę do jutra tyle forsy? Jestem skończony, zrujnowany, zgniję w kryminale! Nie siedźmy tu, cholera, mówię wam, łapmy tego drania dopplera! Musimy go złapać! Siedzieli wszyscy trzej na marmurowej cembrowinie basenu nieczynnej fontanny, zajmującego środek niedużego placyku wśród okazałych, ale wyjątkowo niegustownych kupieckich kamieniczek. Woda w basenie była zielona i potwornie brudna, pływające wśród odpadków złote orfy ciężko pracowały skrzelami i otwartymi pyszczkami łapały powietrze z powierzchni. Jaskier i niziołek żuli racuchy, które trubadur przed chwilą gwizdnął z mijanego straganu. - Na twoim miejscu - powiedział bard - zaniechałbym pościgu, a zaczął się rozglądać za kimś, kto pożyczy ci pieniędzy. Co ci da złapanie dopplera? Myślisz może, że Schwann przyjmie go jako ekwiwalent? - Głupiś, Jaskier. Schwytawszy dopplera, odbiorę mu moje pieniądze. - Jakie pieniądze? To, co miał w sakiewce, poszło na pokrycie szkód i łapówkę dla Schwanna. Więcej nie miał. - Jaskier - skrzywił się niziołek. - Na poezji to ty się może i znasz, ale w sprawach handlowych, wybacz, to ty jesteś kompletny bałwan. Słyszałeś, ile podatku wyliczył mi Schwann? A od czego płaci się podatki? Hę? Od czego? - Od wszystkiego - stwierdził poeta. - Ja nawet od śpiewania płacę. I guzik ich obchodzą moje tłumaczenia, że śpiewałem z wewnętrznej potrzeby. - Głupiś, mówiłem. Podatki w interesach płaci się od zysku. Od zysku. Jaskier! Pojmujesz? Ten łobuz doppler podszył się pod moją osobę i wdał w jakieś interesy, niechybnie oszukańcze. I zarobił na nich! Miał zysk! A ja będę musiał zapłacić podatek, a do tego zapewne kryć długi tego łachmyty, jeżeli narobił długów! A jeśli nie zapłacę, to pójdę do lochu, napiętnują mnie publicznie żelazem, ześlą do kopalni! Zaraza! - Ha - rzekł wesoło Jaskier. - Nie masz więc wyjścia, Dainty. Musisz potajemnie uciekać z miasta. Wiesz, co? Mam pomysł. Okręcimy cię całego w baranią skórę. Przekroczysz bramę, wołając: "Owieczka jestem, bee, bee". Nikt cię nie rozpozna. - Jaskier - powiedział ponuro niziołek. - Zamknij się, bo cię kopnę. Geralt? - Co, Dainty? - Pomożesz mi schwytać dopplera? - Posłuchaj - rzekł wiedźmin, wciąż bezskutecznie usiłując zafastrygować rozerwany rękaw kurtki. - Tu jest Novigrad. Trzydzieści tysięcy mieszkańców, ludzi, krasnoludów, półelfów, niziołków i gnomów, zapewne drugie tyle przyjezdnych. Jak chcesz odnaleźć kogoś w takiej ćmie narodu? Dainty połknął racuch, oblizał palce. - A magia, Geralt? Te wasze wiedźmińskie czary, o których krąży tyle opowieści? - Doppler jest wykrywalny magicznie tylko we własnej postaci, a we własnej to on nie chodzi po ulicach. A nawet gdyby, magia byłaby na nic, bo dookoła pełno jest słabych, czarodziejskich sygnałów. Co drugi dom ma magiczny zamek przy drzwiach, a trzy czwarte ludzi nosi amulety, najrozmaitsze, przeciw złodziejom, pchłom, zatruciom pokarmowym, zliczyć nie sposób. Jaskier przesunął palcami po gryfie lutni, brzdąknął po strunach. - Wróci wiosna, deszczem ciepłym pachnąca! - zaśpiewał. - Nie, niedobrze. Wróci wiosna, słońcem... Nie, psiakrew. Nie idzie mi. Ani w ząb... - Przestań skrzeczeć - warknął niziołek. - Działasz mi na nerwy. Jaskier rzucił orfom resztkę racucha i splunął do basenu. - Patrzcie - powiedział. - Złote rybki. Podobno takie rybki spełniają życzenia. - Te są czerwone - zauważył Dainty. - Co tam, drobiazg. Cholera, jest nas trzech, a one spełniają trzy życzenia. Wychodzi po jednym na każdego. Co, Dainty? Nie życzyłbyś sobie, żeby rybka zapłaciła za ciebie podatek? - Owszem. Oprócz tego, żeby coś spadło z nieba i walnęło dopplera w łeb. I jeszcze... - Stój, stój. My też mamy życzenia. Ja chciałbym, żeby rybka podpowiedziała mi zakończenie ballady. A ty, Geralt? - Odczep się, Jaskier. - Nie psuj zabawy, wiedźminie. Powiedz, czego byś sobie życzył? Wiedźmin wstał. - Życzyłbym sobie - mruknął - żeby to, że nas właśnie próbują otoczyć, okazało się nieporozumieniem. Z zaułka na wprost fontanny wyszło czterech czarno odzianych osobników w okrągłych, skórzanych czapkach, wolno kierując się w stronę basenu. Dainty zaklął z cicha, oglądając się. Z uliczki za ich plecami wyszło następnych czterech. Ci nie podchodzili bliżej, rozstawiwszy się, zablokowali zaułek. W rękach trzymali dziwnie wyglądające krążki, jak gdyby kawałki zwiniętych lin. Wiedźmin rozejrzał się, poruszył barkami, poprawiając przewieszony przez plecy miecz. Jaskier jęknął. Zza pleców czarnych osobników wyłonił się niewysoki mężczyzna w białym kaftanie i krótkim, szarym płaszczu. Złoty łańcuch na jego szyi połyskiwał w rytm kroków, śląc żółte refleksy. - Chappelle... - stęknął Jaskier. - To jest Chappelle... Czarni osobnicy za ich plecami wolno ruszyli w stronę fontanny. Wiedźmin sięgnął po miecz. - Nie, Geralt - szepnął Jaskier, przysuwając się do niego. - Na bogów, nie wyciągaj broni. To straż świątynna. Jeśli stawimy im opór, nie wyjdziemy żywi z Novigradu. Nie dotykaj miecza. Człowiek w białym kaftanie szedł w ich stronę szparkim krokiem. Czarni osobnicy szli za nim, w marszu otaczając basen, zajmując strategiczne, precyzyjnie dobrane pozycje. Geralt obserwował ich czujnie, zgarbiwszy się lekko. Dziwne krążki, które trzymali w rękach, nie były, jak sądził początkowo, zwykłymi batami. To były lamie. Człowiek w białym kaftanie zbliżył się. - Geralt - szeptał bard. - Na wszystkich bogów, zachowaj spokój... - Nie dam się dotknąć - mruknął wiedźmin. - Nie dam się dotknąć, kimkolwiek by byli. Uważaj, Jaskier... Jak się zacznie, wiejcie, ile sił w nogach. Ja ich zajmę... na jakiś czas... Jaskier nie odpowiedział. Zarzuciwszy lutnię na ramię, skłonił się głęboko przed człowiekiem w białym kaftanie bogato haftowanym złotymi i srebrnymi nićmi w drobny, mozaikowy wzór. - Czcigodny Chappelle... Człowiek zwany Chappelle zatrzymał się, powiódł po nich wzrokiem. Jego oczy, jak zauważył Geralt, były paskudnie zimne i miały kolor stali. Czoło miał blade, chorobliwie spocone, na policzkach czerwone, nieregularne plamy rumieńców. - Pan Dainty Biberveldt, kupiec - powiedział. - Utalentowany pan Jaskier. I Geralt z Rivii, przedstawiciel jakże rzadkiego, wiedźmińskiego fachu. Spotkanie starych znajomych? U nas, w Novigradzie? Nikt nie odpowiedział. - Za wielce niefortunny - ciągnął Chappelle - uważam fakt, że złożono na was doniesienie. Jaskier pobladł lekko, a niziołek zaszczękał zębami. Wiedźmin nie patrzył na Chappelle. Nie odrywał oczu od broni otaczających fontannę czarnych osobników w skórzanych czapkach. W większości znanych Geraltowi krajów wyrób i posiadanie kolczastej lamii, zwanej mayheńskim batogiem, było surowo zakazane. Novigrad nie był wyjątkiem. Geralt widział ludzi, których uderzono lamią w twarz. Twarzy tych nie sposób było zapomnieć. - Właściciel zajazdu pod "Grotem Włóczni" - kontynuował Chappelle - miał czelność zarzucić waszmościom konszachty z demonem, potworem, którego zwie się mieniakiem lub vexlingiem. Nikt nie odpowiedział. Chappelle splótł ręce na piersi i spojrzał na nich zimnym wzrokiem. - Czułem się obowiązany uprzedzić was o tym doniesieniu. Informuję też, że pomieniony oberżysta został zamknięty w lochu. Zachodzi podejrzenie, że bredził, będąc pod wpływem piwska lub gorzały. Zaiste, czegóż to ludzie nie wymyślą. Po pierwsze, vexlingów nie ma. To wymysł zabobonnych kmiotków. Nikt nie skomentował. - Po drugie, jakiż vexling ośmieliłby się zbliżyć do wiedźmina - uśmiechnął się Chappelle - i nie został natychmiast zabity? Prawda? Oskarżenie karczmarza byłoby więc śmiechu warte, gdyby nie pewien istotny szczegół. Chappelle pokiwał głową, robiąc efektowną pauzę. Wiedźmin usłyszał, jak Dainty powoli wypuszcza powietrze wciągnięte do płuc w głębokim wdechu. - Tak, pewien istotny szczegół - powtórzył Chappelle. - Mianowicie, mamy do czynienia z herezją i świętokradczym bluźnierstwem. Wiadomo bowiem, że żaden, absolutnie żaden vexling, jak też żaden inny potwór nie mógłby nawet zbliżyć się do murów Novigradu, bo tu w dziewiętnastu świątyniach płonie Wieczny Ogień, którego święta moc chroni miasto. Kto twierdzi, że widział vexlinga pod "Grotem Włóczni", o rzut kamieniem od głównego ołtarza Wiecznego Ognia, ten jest bluźnierczym heretykiem i swoje twierdzenie będzie musiał odwołać. Gdyby zaś odwołać nie chciał, to mu się w tym dopomoże w miarę sił i środków, które, wierzcie mi, mam w lochach pod ręką. Jak zatem widzicie, nie ma się czym przejmować. Wyraz twarzy Jaskra i niziołka świadczył dobitnie, że obaj są innego zdania. - Absolutnie nie ma się czym frasować - powtórzył Chappelle. - Mogą panowie opuścić Novigrad bez przeszkód. Nie będę was zatrzymywał. Muszę jednak nalegać, aby o pożałowania godnych wymysłach oberżysty nie rozpowiadali waszmościowie, nie komentowali głośno tego wydarzenia. Wypowiedzi podważające boską moc Wiecznego Ognia, niezależnie od intencji, my, skromni słudzy kościoła, musielibyśmy traktować jako herezję, ze wszystkimi konsekwencjami. Własne przekonania religijne waszmościów, jakie by one nie były, a jakie szanuję, nie mają znaczenia. Wierzcie sobie, w co chcecie. Ja jestem tolerancyjny dopóty, dopóki ktoś czci Wieczny Ogień i nie bluźni przeciw niemu. A jak będzie bluźnił, to go każę spalić i tyle. Wszyscy w Novigradzie są równi wobec prawa. I prawo jest równe dla wszystkich - każdy, kto bluźni przeciw Wiecznemu Ogniowi, idzie na stos, a jego majątek się konfiskuje. Ale dość o tym. Powtarzam, możecie bez przeszkód przekroczyć bramy Novigradu. Najlepiej... Chappelle uśmiechnął się lekko, wessał policzek w chytrym grymasie, powiódł wzrokiem po placyku. Nieliczni przechodnie, obserwujący zajście, przyspieszali kroku, szybko odwracali głowy. - ...najlepiej - dokończył Chappelle - najlepiej natychmiast. Niezwłocznie. Oczywista rzecz, że w odniesieniu do szanownego kupca Biberveldta owo "niezwłocznie" oznacza "niezwłocznie po uregulowaniu spraw podatkowych". Dziękuję panom za poświęcony mi czas. Dainty, odwróciwszy się, bezgłośnie poruszył ustami. Wiedźmin nie miał wątpliwości, że owym bezgłośnym słowem było "skurwiel". Jaskier opuścił głowę, uśmiechając się głupkowato. - Panie wiedźminie - rzekł nagle Chappelle. - Jeśli łaska, słówko na osobności. Geralt zbliżył się, Chappelle lekko wyciągnął rękę. Jeśli dotknie mojego łokcia, walnę go, pomyślał wiedźmin. Walnę go, choćby nie wiem co. Chappelle nie dotknął łokcia Geralta. - Panie wiedźminie - powiedział cicho, odwracając się plecami do innych. - Wiadomo mi, że niektóre miasta, w przeciwieństwie do Novigradu, pozbawione są boskiej opieki Wiecznego Ognia. Załóżmy więc, że stwór podobny vexlingowi grasuje po jednym z takich miast. Ciekawość, za ile podjęlibyście się wówczas schwytania vexlinga żywcem? - Nie najmuję się do polowań na potwory w ludnych miastach - wzruszył ramionami wiedźmin. - Mógłby bowiem ucierpieć ktoś postronny. - Aż tak obchodzi cię los postronnych? - Aż tak. Bo to z reguły mnie obciąża się odpowiedzialnością za ich los. I grozi konsekwencjami. - Rozumiem. A nie byłabyż troska o los postronnych odwrotnie proporcjonalna do wysokości zapłaty? - Nie byłabyż. - Twój ton, wiedźminie, niezbyt mi się podoba. Ale mniejsza z tym, rozumiem, co sugerujesz tym tonem. Sugerujesz, że nie chcesz zrobić tego... o co mógłbym cię poprosić, przy czym wysokość zapłaty nie ma znaczenia. A rodzaj zapłaty? - Nie rozumiem. - Nie sądzę. - Jednak. - Czysto teoretycznie - powiedział Chappelle, cicho, spokojnie, bez złości czy groźby w głosie - byłoby możliwym, że zapłatą za twoją usługę byłaby gwarancja, że ty i twoi przyjaciele wyjdziecie żywi z... z teoretycznego miasta. Co wtedy? - Na to pytanie - uśmiechnął się paskudnie wiedźmin - nie da się odpowiedzieć teoretycznie. Sytuację, o której mówicie, czcigodny Chappelle, należałoby przerobić w praktyce. Nie pilno mi do tego wcale, ale jeśli będzie trzeba... Jeśli nie będzie innego wyjścia... Gotów jestem to przećwiczyć. - Ha, może i masz rację - odpowiedział beznamiętnie Chappelle. - Za dużo teoretyzujemy. Zaś co do praktyki, to widzę, że współdziałania nie będzie. Może to i dobrze? W każdym razie żywię nadzieję, że nie będzie to powodem do konfliktu między nami. - I ja - rzekł Geralt - żywię taką nadzieję. - Niech więc pali się w nas ta nadzieja, Geralcie z Rivii. Czy wiesz, czym jest Wieczny Ogień? Nie gasnący płomień, symbol przetrwania, droga wskazana w mroku, zapowiedź postępu, lepszego jutra? Wieczny Ogień, Geralcie, jest nadzieją. Dla wszystkich, dla wszystkich bez wyjątku. Bo jeżeli jest coś, co jest wspólne... Dla ciebie, dla mnie... dla innych... to tym czymś jest właśnie nadzieja. Pamiętaj o tym. Miło było cię poznać, wiedźminie. Geralt skłonił się sztywno, milcząc. Chappelle patrzył na niego przez chwilę, potem energicznie odwrócił się i pomaszerował przez placyk, nie oglądając się na swoją eskortę. Ludzie uzbrojeni w lamie ruszyli za nim, formując porządny szyk. - O, mamuniu moja - zakwilił Jaskier, oglądając się płochliwie za odchodzącymi. - Ale mieliśmy szczęście. O ile to koniec. O ile nas zaraz nie capną... - Uspokój się - rzekł wiedźmin - i przestań jęczeć. Przecież nic się nie stało. - Wiesz, kto to był, Geralt? - Nie. - To był Chappelle, namiestnik do spraw bezpieczeństwa. Tajna służba Novigradu podlega kościołowi. Chappelle nie jest kapłanem, ale to szara eminencja hierarchy, najpotężniejszy i najniebezpieczniejszy człowiek w mieście. Wszyscy, nawet Rada i cechy, trzęsą przed nim portkami, bo to pierwszej wody łajdak, Geralt, opity władzą, jak pająk muszą krwią. Chociaż po cichu, ale mówi się w mieście, co on potrafi. Ludzie przepadający bez śladu. Fałszywe oskarżenia, tortury, skrytobójstwa, terror, szantaż i zwykła grabież. Wymuszenia, szwindle i afery. Na bogów, w ładną historię wpędziłeś nas, Biberveldt. - Daj pokój, Jaskier - prychnął Dainty. - Akurat ty masz się czego bać. Nikt nie ruszy trubadura. Z niewiadomych mi powodów jesteście nietykalni. - Nietykalny poeta - jęczał Jaskier, wciąż blady - też może w Novigradzie wpaść pod rozpędzony wóz, śmiertelnie zatruć się rybą albo nieszczęśliwie utopić w fosie. Chappelle jest specjalistą od takich wypadków. To, że z nami w ogóle rozmawiał, uważam za niebywałe. Jedno jest pewne, bez powodu tego nie zrobił. Coś knuje. Zobaczycie, zaraz w coś nas wplączą, zakują i powloką na tortury w majestacie prawa. Tak się tu robi! - W tym, co on mówi - rzekł niziołek do Geralta - jest sporo prawdy. Musimy uważać. Że też tego łotra Chappelle jeszcze ziemia nosi. Od lat gadają o nim, że chory, że mu krew uderza i wszyscy czekają, kiedy wykituje... - Zamilcz, Biberveldt - syknął bojaźliwie trubadur, rozglądając się - bo gotów ktoś usłyszeć. Patrzcie, jak wszyscy gapią się na nas. Wynośmy się stąd, mówię wam. I radzę, poważnie potraktujmy to, co powiedział nam Chappelle o dopplerze. Ja, dla przykładu, w życiu nie widziałem żadnego dopplera, jeśli będzie trzeba, zaprzysięgnę to przed Wiecznym Ogniem. - Patrzcie - rzekł nagle niziołek. - Ktoś biegnie ku nam. - Uciekajmy! - zawył Jaskier. - Spokojnie, spokojnie - uśmiechnął się szeroko Dainty i przeczesał czuprynę palcami. - Znam go. To Piżmak, tutejszy kupiec, skarbnik Cechu. Robiliśmy razem interesy. Hej, spójrzcie, jaką ma minę! Jakby zerżnął się w portki. Hej, Piżmak, mnie szukasz? - Na Wieczny Ogień klnę się - wysapał Piżmak, odsuwając na tył głowy lisią czapę i wycierając czoło rękawem. - Byłem pewien, że zawloką cię do barbakanu. Iście, cud to. Dziwię się... - Miło z twojej strony - przerwał niziołek z przekąsem - że się dziwisz. Uraduj nas jeszcze bardziej, mówiąc dlaczego. - Nie udawaj głupiego, Biberveldt - zmarszczył się Piżmak. - Całe miasto już wie, jakiś to interes zrobił na koszenili. Wszyscy już o tym gadają, to i widno do hierarchy doszło, i do Chappelle, jakiś to sprytny, jakeś to chytrze wygrał na tym, co stało się w Poviss. - O czym ty bredzisz, Piżmaku? - O, bogowie, przestałbyś, Dainty, zamiatać ogonem niby liszka. Kupiłeś koszenilę? Za pół darmo, po pięć dwadzieścia za korzec? Kupiłeś. Korzystając z chudego popytu zapłaciłeś awalizowanym wekslem, ni grosza gotówki nie wyłożyłeś. I co? W ciągu jednego dnia opyliłeś cały ładunek po czterokroć wyższej cenie, za gotowiznę na stół. Będziesz miał może czelność twierdzić, że to przypadek, że to szczęście niby? Że kupując koszenilę niceś nie wiedział o przewrocie w Poviss? - Że co? O czym ty gadasz? - Przewrót był w Poviss! - ryknął Piżmak. - I ta, jak jej tam, no... leworucja! Obalono króla Rhyda, nynie rządzi tam klan Thyssenidów! Dwór, szlachta i wojsko Rhyda nosiło się na niebiesko, to i tamtejsze tkalnie jeno indygo kupowały. A barwa Thyssenidów to szkarłat, tedy indygo staniało, a koszenila poszła w górę, a tedy na jaw wyszło, że to ty, Biberveldt, trzymasz łapę na jedynym dostępnym właśnie ładunku! Ha! Dainty milczał, zasępiwszy się. - Chytrze, Biberveldt, nie ma co - ciągnął Piżmak. - I nikomu ani słowa, nawet przyjaciołom. Gdybyś mi co rzekł, możeby wszyscy zarobili, nawet faktorię można by założyć wspólną. Ale ty wolałeś sam, cichcem-chyłkiem. Twoja wola, ale i na mnie zasię też już nie licz. Na Wieczny Ogień, prawda to, że każdy niziołek to samolubny drań i pies posraniec. Mnie to Vimme Vivaldi nigdy awalu na wekslu nie daje, a tobie? Od ręki. Boście jedna banda są, wy nieludzie przeklęte, wy zapowietrzone niziołki i krasnoludy. Niech was cholera! Piżmak splunął, odwrócił się na pięcie i odszedł. Dainty, zamyślony, drapał się w głowę, aż chrzęściła czupryna. - Coś mi świta, chłopcy - rzekł wreszcie. - Już wiem, co nam trzeba uczynić. Idziemy do banku. Jeżeli ktoś może połapać się w tym wszystkim, to tym ktosiem jest właśnie mój znajomy bankier, Vimme Vivaldi. Nadesłał: Always Second |